Wędrówka uliczkami nieznanego miasta
Wędrówka to może być całkiem miłe zajęcie. Zdarzyło Ci się czasami wędrować? Ot, tak bez wyraźnego celu, aby nasiąknąć atmosferą odwiedzanych miejsc. Dla mnie taką okazją stała się rodzinna impreza we Wrocławiu. Mogłam zdecydowanie powiedzieć , że Wrocław to miasto nieznane. Byłam tam kilka razy, ale oprócz dworca kolejowego, nie zapadł mi szczególnie w pamięci. Miałam też jeden interesujący przypadek, który powinien zainspirować mnie do przygotowania precyzyjnego planu zwiedzania miasta, ale poświęcę temu inny artykuł. Pytałam także znajomych o sugestie. Wiadomo – wszyscy sugerowali Panoramę Racławicką, a ta akurat nieczynna. Rynek we Wrocławiu to pozycja z tych żelaznych. Padła też propozycja Afrikarium i Japońskiego Ogrodu. Wychodziło na to, że musiałbym opracować szczegółową marszrutę, co dla mnie było zbyt skomplikowane. Po namyśle postanowiłam zdać się na przypadek, odbyć wędrówkę bez określonego celu. Po prostu poznać miasto. I to była bardzo dobra decyzja.
Słowiki a naleśniki
“Mkną po szynach niebieskie tramwaje przez wrocławskich ulic sto” – kto jeszcze pamięta piosenkę oprócz wrocławian? Coś w niej jest, że nie zapomniało się o niej, mimo upływu lat. Miałam ochotę nawet posłuchać jak „na przystankach nucą słowiki”, jednak przy pałacu w Pawłowicach, gdzie się zatrzymaliśmy, nie było tramwajowego przystanku w dodatku ze słowikami. W piątkowe popołudnie na taksówkę czekaliśmy 45 minut, ale i tak warto było skorzystać z tego środka lokomocji w nieznanym mieście, zamiast pchać się w korki. Nasza wędrówka ulicami Wrocławia zaczęła się na rynku. Chociaż fontanna nie działała, rynek i tak spełnił nasze oczekiwania. Mnóstwo rodziców z dziećmi. Obawy przed corona wirusem pękały jak bańki mydlane, które goniły dzieci. Obejrzeliśmy sobie kościół, który miał być celem kolejnego dnia i usiedliśmy w naleśnikarni FCnaleśniki. Tyle się nasłuchałam o francuskich naleśnikach, że musiałam spróbować. Mój z serem, malinami i jagodami był całkiem dobry, a jednak nie przebił naleśników Izy.
Krasnoludki są na świecie
Że krasnale są symbolem Wrocławia, wiedziałam od dawna, ale co innego spotkać je osobiście. Wędrówka ich śladami cofnęła mnie do dzieciństwa.
Czy to bajka, czy nie bajka,
Myślcie sobie, jak tam chcecie.
A ja przecież wam powiadam:
Krasnoludki są na świecie!
Naród wielce osobliwy.
Drobny — niby ziarnka w bani:
Jeśli które z was nie wierzy,
Niech ...odwiedzi Wrocław.
Zrobiłam kilka zdjęć, szczególnie tym krasnalom, o które się potknęłam. Można spojrzeć na krasnoludkowe zjawisko z pobłażliwością, jak na wierszyk poczciwej Konopnickiej. Trzeba jednak przyznać, że mają w sobie pewien czar niczym owe słowiki na przystankach. Są świetnym wyróżnikiem miasta. Rzucisz hasło – krasnale – i od razu wiadomo – Wrocław. Ja odebrałam te stworki równie pozytywnie jak lalki w Tallinie. Wędrując uliczkami Tallina zauważyłam duże lale przed sklepami. O ile pamiętam, to były zwykłe szmacianki, ale metrowej wysokości , które sklepom służyły za manekiny, a jednocześnie zapraszały do środka.
Wędrówki uliczkami Wrocławia
Kolejne dni to przeciwstawne uczucia – odwiedzanie znajomych już miejsc i tych widzianych po raz pierwszy. Po powrocie z Wrocławia obejrzałam filmiki na temat miasta i jestem zadowolona, że dopiero teraz. Gdybym wiedziała wcześniej, powiedziałabym – Aha, to jest to, o czym mówił przewodnik, a tak stałam zaskoczona. I właśnie o ten efekt zadziwienia mi chodziło. W czasie wędrówki uliczkami Wrocławia napotkałam grupę zwierząt. Po doświadczeniach z krasnoludkami zupełnie naturalnie pojawiło się skojarzenie – „Muzykanci z Bremy”. Tabliczka „Ku czci zwierząt rzeźnych. Konsumenci” bajkę zamieniła w rzeczywistość – właśnie staliśmy na dawnych jatkach. To było zaskakujące doświadczenie. Jednak Wrocław wie, jak zaczarować swoich turystów. Miło wspominam wizytę na Ostrowie Tumskim. Taksówkarz powiedział, że jest to taki Mały Watykan, więc musieliśmy zwiedzić. Przez moment myślałam o dołączeniu do grupy oprowadzanej przez przewodnika, ale po kilku zdaniach typu: W czternastym wieku Jadwiga…zrezygnowałam. Chciałam tylko poczuć dobrego ducha tego miejsca.
Kawa w Ogrodach Biskupich
Nasza wędrówka uliczkami Ostrowa Tumskiego zaprowadziła nas do kilku kościołów i kawiarni. Tego dnia był upał i widok turystów z lodami zachęcał do pójścia w ich ślady. Powędrowaliśmy nie za szyldem reklamą, a za ludźmi, którzy trzymali kuszące rożki. Gdy zobaczyliśmy ogrody, zdecydowaliśmy, że warto usiąść i tam odpocząć, przy okazji racząc się espresso i karmelowymi lodami w Garden Cafe. Okazało się, że jesteśmy Ogrodach Biskupich , gdzie właśnie zbierają się ludzie na (prawdopodobnie) rodzinny piknik . Kawa, lody, spacer po barokowym ogrodzie i widok spokojnie płynącej Odry – wszystko to podziałało odświeżająco. Nie wiedzieliśmy wcześniej o kawiarni Garden Cafe. Dopiero po powrocie do domu odkryłam ich Facebook oraz informację, że właśnie w tej kawiarni dzieje się akcja książki Malwiny Ferenz “Poranki o zapachu kawy“. Wpisałam na listę książek do przeczytania z czystej sympatii do miejsca. Tymczasem nasza wędrówka zamieniła się w przejażdżkę.
Łodź nasza płynie ociężale …
Słońce przygrzewa cudnie; Trudno sterować w tym upale, Wiosłować jeszcze trudniej; Niosą nas więc łagodnie fale W złociste popołudnie.” (A. Marianowicz)
Wiedziałam oczywiście, że przez Wrocław przepływa Odra a na niej pływają stateczki, a jednak była to inna przejażdżka niż w Krakowie po Wiśle. Trasa po Wiśle przypomina linię prostą, choć z zakrętami, a trasa po Odrze to jakby wycieczka po kleksie. (Wiem, że tak naprawdę są tam aż cztery rzeki, ale z pokładu małego wycieczkowca, to nie ma znaczenia.) Godzinna przejażdżka po Odrze pozostawiła ogólny obraz miasta. Nie zapamiętałam poszczególnych budynków, za to pewną krótką rozmowę, która mogłaby stać się inspiracją do artykułu na temat wyższości kobiety nad mężczyzną. Oprócz nas, na łodzi była także rodzina z dziećmi. W pewnej chwili może sześcioletni chłopczyk powiedział do ojca:
-Tato, siku.
-Wytrzymaj.
-Nie wytrzymam.
-To idź do mamy.
Nie wiem czy na tak małej łódce była toaleta, ale delegowanie zadania wyszło ojcu znakomicie.
Indie i Afryka we Wrocławiu
Najwyższy czas, by wędrując uliczkami nieznanego miasta, znaleźć kolejne miejsce na posiłek. Lubię (niestety) naleśniki, więc dotarliśmy do FCnaleśniki, ale w niedzielne popołudnie wszystkie stoliki były zajęte. Za to bez problemu dostaliśmy miejsce w pobliskim Masala Grill&Bar. Indyjskiej kuchni pierwszy raz spróbowałam w Anglii i przypadła mi do gustu, chociaż nie w wersji ostrej. Z przyjemnością siedziałam na werandzie, obserwując spacerujących ludzi i delektując się curry oraz deserem – Mini masala mango special. Faktycznie był to specjalny deser, zwłaszcza, że bardzo lubię mango. Następnego dnia miała być również pogoda dla turystów, niestety była raczej korzystna dla sprzedawców płaszczy przeciw deszczowych. Połowa kolejki do Afrikarium stała w pandemicznych odległościach w takich płaszczach. Skoro jest to największe w Polsce oceanarium, chcieliśmy je zobaczyć, zwłaszcza, że rok wcześniej zwiedzaliśmy Lara Park na Teneryfie. Uważam, że jak na polskie warunki, Afrikarium jest warte zwiedzania. Natomiast ze względu na deszcz Ogród Japoński musiałam przełożyć na inną okazję.
Uliczkami nieznanego miasta – czy warto powędrować?
Streściłam tutaj pobieżnie cztery dni z mojego życia. Zrobiłam to: raz, żeby pamiętać, a dwa, żeby inspirować; nawet samą siebie. Nie wiem czy też masz też taki kalendarz, że po poniedziałku zaraz jest piątek, a Ty nie potrafisz sobie przypomnieć, co robiłaś w tej dziurze pomiędzy. Nawet, gdy byłam nauczycielką i czas się liczył co do minuty (nie ma mowy o spóźnieniu się na lekcję, bo klasa potrafi rozwalić szkołę), zdarzało się, że dni zlewały się w całość. A przecież to często ode mnie zależy jak spędzę czas. W tym przypadku mogłam pojechać na rodzinną uroczystość i wrócić. Wędrówka uliczkami nieznanego miasta to dodatkowy bonus, na który zdecydowałam się świadomie. W pewnym wieku nie bardzo chce się rzucać na nowe wyzwania – rezerwować hotel i środek lokomocji, aby odkrywać nieznane. I właśnie dlatego warto to robić. Kapciuszki i kocyk zostawić w domu, a samej kolekcjonować nowe obrazy rzeczywistości.
Niezmiennie jestem ciekawa, jakie miejsca Ty lubisz odkrywać? Jakie masz metody – planujesz czy idziesz na żywioł jak ja?
Myślę, że Wrocław akurat trochę pozwiedzaliśmy – w każdym razie na tyle, że znam wszystkie miejsca o których piszesz (oprócz restauracji) i jeszcze trochę + lotnisko:) Bardzo po tych pięciu wrocławskich wędrówkach polubiłam to miasto i chyba muszę się wybrać ponownie. Znasz historię dwu małych kamieniczek przy Rynku – Jasia i Małgosi? Krasnoludki uwielbiam, a ze zwierzakami przy Jatkach mam zdjęcie.
Ponieważ tegoroczne wakacje spędzamy stacjonarnie, tzn. odpuściliśmy planowane Włochy (czego w sumie żałuję, bo było podobno pięknie, bezpieczniej niż w Polsce i bez tłoku) – nosi nas okropnie. Ponieważ A. pracuje, bo styczniowy wyjazd zabrał mu dużo urlopu, a Włochy nie wypaliły, więc nie chciał tej reszty wolnego wykorzystywać na byle co, pozostały krótkie szalone, spontaniczne wyjazdy. takie własnie szwędactwo, jak ja to nazywam. Znasz mnie na tyle, że wiesz jak bardzo lubimy podróżować i zawsze musi być tzw. czynnik poznawczy:) Ostatnio w piątek pojechaliśmy do Głogówka.
Jakoś tak nam od pewnego czasu chodziło po głowie, żeby tam pojechać, bo dostaliśmy kiedyś tekę grafik mikołowskiego artysty Alberta Strzewiczka. Grafiki przedstawiają różne kościoły, kapliczki właśnie w Głogówku. Pomysł wyjazdu był zupełnie szalony, A. wyszedł z pracy po ośmiu godzinach, zjedliśmy szybki obiad i już o 15.30 pojechaliśmy te 100 km do Głogówka, żeby się poszwędać… Własnie tak bez planu. Poznawczo. Fotograficznie. Są tu kamieniczki przy Rynku, jest ratusz, piękna brama zamkowa, (odnowiona ze środków UE) i zrujnowany zamek, zaniedbany park zamkowy, Z budowli sakralnych – przyklasztorny kościół Franciszkanów z Domkiem Loretańskim, kaplica Grobu Pańskiego (trzeba wejść tam na kolanach) i piękny kościół św. Bartłomieja. Generalnie senne, trochę mało zadbane miasteczko. Cóż – Głogówek to nie Wrocław ani Bangkok, trochę nas rozczarował, ale zaspokoił potrzebę wędrowania…
Wcześniej były jeszcze Pławniowice (polecam), Bielsko Biała (po raz któryś tam – ale polecam po stokroć – najbardziej i najpiękniej ukwiecone miasto jakie widzieliśmy – a widzieliśmy sporo), tyskie Paprocany (jak na Mazurach:), Pszczyna (uwielbiam) …
Może jeszcze coś wymyślimy. Podobno wędrowanie pobudza wydzielanie endorfin, a przecież chcemy być chociaż trochę szczęśliwsi w tej pandemii?
Tosiu, Wrocławia nie znam, więc Jasia i Małgosi też nie. Napiszesz coś więcej? Zazdroszczę Ci tego szwędania. W moim przypadku to rodzinna uroczystość była okazją do poznania Wrocławia. Szukałam Alberta Strzewika w Internecie, bo chciałam obejrzeć jego grafiki, ale (jak na razie) nie znalazłam. Tacy lokalni twórcy mają moją całą sympatię – tego bardzo brakuje w naszej kulturze. W moim rodzinnym Działdowie działają: Elżbieta Zakrzewska – pisarka, Elżbieta Karlsson – poetka, Krzysztof Chyliński – fotograf, Andrzej Jan Walasek – malarz i wielu innych. A to wszystko w małym mazurskim miasteczku. Dlatego dobrze jest pojechać do Tajlandi, Włoch czy Samos, ale też warto poznać dobrze Polskę i nasze miasteczka i wsie. (Bo rozumiem, że Warszawę, Kraków i inne większe miasta znamy.) Dzięki, Tosiu, za Twój opis wyprawy do Głogówka, bo może zainspiruje inne panie do pokazania swoich lokalnych odkryć.
Wpisz nie Strzewik tylko Strzewiczek:)
Chyba zawsze obawiamy się tego, czego nie znamy. To naturalne. W latach osiemdziesiątych przejeżdżaliśmy przez Wrocław i wstąpiliśmy do pierwszej napotkanej restauracji. Wspominam ją raczej ze smutkiem. Natomiast miejsca, które obecnie odwiedziliśmy oczarowały nas. To zupełnie inne miasto. (No i inna restauracja) Może warto dać sobie i Polsce szansę?
Znów zapomniałam, że nie elzbieta tylko Elżbieta 🙂
Przeczytałam post i od razu skojarzyła mi się Praga. Byłam tam kilka razy i widziałam wiele ciekawych miejsc. Wiadomo: most Karola, Hradczany, Złota Uliczka i tak dalej. Za każdym razem to samo. Ale kilka dni temu “dopadłam” książkę Mariusza Szczygła “Osobisty przewodnik po Pradze”, gdzie autor, zgodnie z tytułem opisuje sobie tylko ulubione miejsca. Przeczytałam o nich i stwierdziłam, że chyba w Pradze nie byłam, skoro ich nie widziałam. “Jeśli czegoś tu nie ma, to znaczy, że mnie nie uwiodło” – stwierdził autor. Stąd wniosek, że powinnam powtórzyć swoją wizytę albo wizyty w Pradze, aby obejrzeć miejsca, które uwiodły mnie dzięki lekturze książki Mariusza Szczygła:
– ulubiony lokal Havla “Na rybarne”, gdzie jest smaczne jedzenie, co w Pradze rzadko się spotyka,
– Słup Wiedzy – słup złożony z ośmiu tysięcy książek w Bibliotece Miejskiej na placu Mariackim,
– Kościół zagubiony na podwórku
i wiele innych ciekawych miejsc.
Polecam lekturę książki 🙂
Dzięki Elżbieto! Pragę niby mam blisko, jednak dotarłam tylko do Ołomuńca. W poprzednim systemie, mieliśmy cztery kanały TV – dwa polskie i dwa CZESKIE. W ciągu tych lat oswoiłam się z czeskim językiem. Znałam czeskie filmy i seriale, nawet te nie wyświetlane w polskiej TV. Natomiast Most Karola kojarzy mi się … z tłumem turystów. Ale do polecanej przez Ciebie książki na pewno zajrzę, ponieważ lubię Mariusza Szczygła.
Bardzo spokojny i pełen nadzieji. Niestety nie tznam Wrocławia. Z polski wyjechałem 2 tygodnie po studiach. Polska niestety jest obcym dla mnie krajem