Samos-kraina czarów czy Pitagorasa
Travel like locals
Kraina czarów jest ze mną od zawsze; Pitagoras pojawił się w liceum, a Samos okazało się prezentem. Wycieczka, w której uczestniczyliśmy to projekt pod hasłem „Travel like locals” (Podróżuj jak miejscowi). Zafascynowana greckim stylem życia Ewa Solarczyk-Konik , przy współpracy z greckimi przewodnikami i małymi polskim biurami podróży, organizuje „autorskie wyprawy poza utarte szlaki Grecji” . Dzięki starym znajomościom staliśmy się jej „królikami doświadczalnymi”. Sprawdziła na nas czy tego typu działanie może być rozwijane i doskonalone. Założeniem Ewy jest zebrać grupę, która będzie chętna odbyć podróże poza utarte szlaki, poznać miejscowych ludzi, którzy pozwolą „lepiej zrozumieć grecką rzeczywistość i korzystać z piękna jej filozofii, kultury, sztuki i codzienności”. W zwiedzaniu Wyspy Samos towarzyszyli nam Giorgos Matheu, instruktor i ratownik górski -„Samos Outdoors” oraz jego kolega Vangelis.
Sławni z SAMOS
Słowo Samos do tej pory kojarzyło mi się z hasłem w krzyżówkach (wyspa na jedną literę), chociaż już w liceum polubiłam literaturę starożytnej Grecji. Oprócz klasycznych mitów greckich i obowiązkowej „Antygony” przeczytałam Homera „Iliadę” i „Odyseję”. Razem ze Schliemannem „odkrywałam” skarby w Troi. Dopiero teraz dowiedziałam się, że na Samos urodziła się bogini Hera. Tutaj znajduje się jej niedokończona świątynia Herajon. I chociaż zawsze lubiłam matematykę, to nie wiedziałam, że Pitagoras urodził się prawie 2600 lat temu na Samos. Moja znajomość z tym filozofem (bo to on wymyślił określenie filozofia) ograniczyła się tylko do słynnego wzoru c² = a² +b². Nie kojarzyłam filozofa Epikura z miejscem jego urodzenia, czyli Samos. O muzyce nawet nie wspomnę. Nie miałam też pojęcia o Arystarchosie, który przed naszym Kopernikiem zaproponował heliocentryczny model Układu Słonecznego. No ale jak podobno twierdził Pitagoras „Trudno jest iść przez życie wieloma drogami jednocześnie” i „Nic w nadmiarze”.
Wyspa Samos
Tak więc niewielka wyspa Samos – niecałe 500km² i zaledwie połowa mieszkańców mojego miasta Jastrzębia-Zdroju – stała się celem naszej podróży. Leży ona zaledwie 70 km od Turcji. Pitagoras Pitagorasem, a my chcieliśmy zobaczyć jak wygląda życie współczesnych Greków. Google wyliczył, że nie łatwo dolecieć na Samos, skoro renomowane linie lotnicze potrzebują 10 godzin. Na szczęście są jeszcze małe biura podróży i loty czarterowe. Podobnie jak na Teneryfę, polecieliśmy linią ENTERAIR. Co prawda nie potrafiłam wytłumaczyć panu, który prowadzi parking w Pyrzowicach, z jakiego lotniska przylecimy. I do tej pory mam z tym kłopot. Według Wikipedii stolicą Samos jest miasto Samos -Σάμος albo Wathi – Βαθύ. Nazwę możecie wybierać; miasto pozostaje to samo. Tyle tylko, że lotnisko jest zupełnie gdzie indziej, po przeciwnej stronie wyspy w miejscowości Pythagorion. A na karcie pokładowej jest napisane SAMOS/SMI. Dzisiaj relacja z pierwszego dnia w mojej krainie czarów
Z lotniska przez piekarnię do Karlovassi.
Prawdę mówiąc, 11 września o czwartej rano na lotnisku w Pyrzowicach czułam się trochę śpiąca i znudzona podobnie jak moja bohaterka Alicja w złocistym popołudniu. Natomiast moja „Kraina Czarów” rozpoczęła się nie w króliczej norze, a z chwilą postawienia nogi na magicznej wyspie. Kiedy nasza ósemka wyszła z maleńkiego lotniska czekał na nas Giorgos – miejscowy Apollo, czyli opiekun muz.(Chociaż może na muzy to my nie wyglądaliśmy) Droga z lotniska do Karlovassi trwała ze czterdzieści minut. Było więc dość czasu, aby rozejrzeć się i coś niecoś sfilmować na Samos. Ze względu na wczesną porę zjedliśmy śniadanie we własnym zakresie. Pierwszy sklep-piekarnia, do którego zaprowadził nas Giorgos, dał nam przedsmak kulinarnej greckiej uczty. Wybór ogromny- tymczasem ja mogłam albo filmować, albo jeść. A więc pstryknęłam kilka zdjęć i wybrałam małą drożdżówkę, która zamiast spodziewanej marmolady była nadziana szynką i pomidorami.
Hotel ASTIR w Samos
Wybrany przez Ewę rodzinny hotel ASTIR spełniał oczekiwania turystów, którzy cały dzień spędzają na wyprawach. Małe, czyste pokoje z widokiem na kawałek morza i dobrze utrzymany ogród pełen drzewek oliwnych, pomarańczowych i cytrynowych. Piękną dekoracje trawnika stanowił wielki figowiec. Łazienki były skromnie urządzone, ale widziałam skromniejsze w hotelach, w których pokoje kosztowały majątek. Osobiście najbardziej dokuczał mi brak suszarki do włosów, ale za to był szampon i żel do ciała o przyjemnym zapachu. Śniadanie było przygotowywane na życzenie. Zawsze: kawa, herbata, sok pomarańczowy, pieczywo, pyszny jogurt z miodem lub dżemami, szynka, jajecznica z kiełbaskami (chociaż polskie są lepsze), płatki śniadaniowe i owoce. Spory basen dopełniał szczęścia. Obsługa serdeczna i bez zarzutu. Ze względu na porę po wakacyjną wydawało się, że hotel był w większości pusty. Okazało się, że z pokoi hotelowych korzystają także studenci miejscowego uniwersytetu. Jednakże w hotelu było cicho, ponieważ oni naprawdę uczyli się do egzaminów.
Okra w Dionizosie
Wiele lat temu (przed Internetem) zaprzyjaźniona rodzina Terry i Sue Boring z Ameryki przywieźli nam paczkę nasion okry. Sue zapewniała, że to very delicious – bardzo smaczne warzywo, chociaż nie potrafiła powiedzieć do czego jest podobne. Wiedziałam tylko, że potrzebuje stałej ciepłej temperatury do wzrostu. Niestety tamto lato było wyjątkowo chłodne i małe roślinki szybko zginęły, przez co nie dowiedziałam się, co to jest i jak smakuje okra. A tu na Samos proszę, już pierwszego dnia miałam szansę skosztować to mityczne warzywo. I nie tylko dla mnie było ono nieznane. Z sześciu osób nikt jeszcze nie jadł okry, nawet nie miał pojęcia, że coś takiego istnieje. Dlatego umieszczam tutaj ten filmik. Teraz mogę powiedzieć, że nie tylko jadłam, ale także wiem, co to jest i jak można to uprawiać.
Church-Boat & Potami Beach
Pierwszego dnia pobytu na Samos nasz opiekun Giorgos obwiózł nas po mieście Karlovassi i najbliższej okolicy. Pokazał nam dwa maleńkie kościółki. Kościół św. Mikołaja widziany z boku ma kształt łodzi i znajduje się na wysokim cyplu poza miastem. Można stamtąd zobaczyć piękną plażę Potami, która ze względu na dyskretna jazzową muzykę, stała się nasza ulubioną. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w greckokatolickim kościele św. Mikołaj nie jest obciążony przynoszeniem grzecznym dzieciom prezentów. Jest on patronem żeglarzy. Dlatego na wybrzeżu morskim stawiano kościółki/ kapliczki św. Mikołaja. W odróżnieniu od św. XXX jest patronem rolników i poświęcone mu kapliczki są budowane w górach.
Wioślana legenda
Od dawnychczasach ludność wyspy była często atakowana przez piratów. Doszło nawet do jej wyludnienia. Kiedy Samos należało do państwa Osmańskiego, sułtan zarządził, aby zasiedlono ją wyznawcami kościoła greckokatolickiego. Nie chciał narażać własnych poddanych na śmierć. Ze względu na bezpieczeństwo nowi osadnicy szli jak najdalej od wybrzeża i budowali domy za górami w bezpiecznych dolinach. Podobno były pirat, którego zmęczyło dotychczasowe życie, wziął wiosło na ramię i wędrował w góry. Po drodze pytał ludzi czy wiedzą, co to jest. Kiedy napotkany człowiek odpowiadał, że wiosło, on wędrował wyżej. Aż w końcu doszedł do wioski, gdzie mu ktoś odpowiedział – To jest kawałek drewna! I tam się osiedlił.
Samochodem do kościoła
Wąska, śpiąca, pusta uliczka. Czyżby? Wystarczyło zapytać przypadkową kobietę, a pogawędka mogła trwać bardzo długo. Giorgos poprowadził nas do kolejnego kościółka górującego nad Karlovassi. Przyszło nam się wspinać po stromych schodach. Wspinaczka w upale sprawiła zadyszkę. To można było przewidzieć. Nigdy nie domyśliłabym się, że spotkam innych użytkowników tej uliczki.
Inną ciekawostką, o której opowiedział Giorgos z Samos, była sprawa ikon. W Kościele greckokatolickim były początkowo dwa podejścia do ikony. Część wiernych uważała ikonę za rzecz materialną, dla innych była ona ucieleśnieniem danego świętego. Dyskusje przekształciły się w krwawy spór. Chcąc zachować życie, a jednocześnie uchronić ikony przed zniszczeniem ludzie zaczęli zakopywać je w ziemi. Minęły lata, zapomniano o zakopanych ikonach. Kiedy jednak przypadkowo jakąś odkopano, poczytywano to za znak i stawiano w tym miejscu kapliczkę.
Zwariowana herbatka a Dionizos
„There was a table set out under a tree In front of the house. (…) the table was a large one, but the three were all crowded together at the corner of it. ‘No room! No room!’ They cried out when they saw Alice coming. (…) ‘Have some wine,’ the March Hare said in an encouraging tone. Alice looked all round the table, but there was nothing on it but tea. ‘I don’t see any wine,’ she remarked.
Restauracja Dionizos
No cóż, ja początkowo też nie widziałam wina. Za to zobaczyłam długi stół pod drzewem przed budynkiem restauracji Dionizos. Przy stole siedział Giorgos i czekał na naszą ósemkę. W odróżnieniu od Marcowego Zająca nie krzyczał, że nie ma miejsca tylko serdecznie zapraszał. A wina faktycznie nie widzieliśmy. (Przynajmniej na początku.) Kiedy kelner wręczył menu, podjęliśmy decyzję, że zamówimy kilka dań i będziemy każdego po trochę próbować.
Najpierw na stole pojawiły się dwie sałatki, boski chlebek i tzatziki. Nie znaliśmy favy; teraz wiemy, że to przecierana fasola. Nie tylko moje serce podbił bakłażan zapiekany z pomidorami i serem. Były też dwa rodzaje kulek serowych, w tym jedne bardzo pikantne, ale i one znalazły małego smakosza. Próbowaliśmy także placuszków cukiniowych i kulki mięsno-soczewicowe z makaronem oraz kurczaka pieczonego z okrą. Sue miała rację – była pyszna ta okra.
Atmosfera z Krainy czarów
Oczywiście, nie daliśmy rady zjeść wszystkiego. Sporo zostało. Z każdym wieczorem zamawialiśmy coraz mniej. Jeśli wspomniałam wcześniej Alicję i jej zwariowaną herbatkę, to dlatego, że właściciel miał podobne poczucie humoru jak Marcowy Zając. Kolejnego wieczoru, gdy zapytaliśmy, co poleca odparł -„Resztki z wczoraj!”. Aha, a wino w końcu też się znalazło.
Osobiście urzekła mnie atmosfera tego miejsca. Totalny luz. Przy sąsiednim stole siedziała jakaś niemiecka czy holenderska grupa. Przy innym dwie pary mówiące po angielsku. Jednak połowa gości to mieszkańcy Samos. Nikomu się nie śpieszyło. Wszyscy spokojnie czekali na swoje dania. Gdzieś grała ledwo słyszalna muzyka. W okolicznych sklepach ostatni klienci coś kupowali. Księżyc świecił nad drzewami, które w dzień ocieniały placyk. Koty cierpliwie czekały na swoje porcje, ale to już inna historia.
Polecam wyprawy z Travel-me-more, ponieważ nie dość, że poza tłumem turystów, to jeszcze z takim lokalnym przewodnikiem, który staje się częścią grupy. Czekam Tosiu na Twoje opisy Portugalii. W zeszłym roku “oprowadziłaś” nas po Barcelonie.
A propos tego spokoju lokalnej ludności. Pamiętam, jak będąc na Wyspach Kanaryjskich, często słyszałam słowo “maniana” czyli jutro. Oni tam też żyją powoli, spokojnie, co mają zrobić dzisiaj, zrobią jutro. Nie tak, jak my, że to co mamy zrobić dzisiaj zrobiliśmy już wczoraj! Hhhhmmm… czy dobrze wytłumaczyłam o co mi chodzi? 😉
Miałam Ci Dorinko właśnie odpisać, ale …maniana. 🙂
Cudowne miejsce! Bardzo urokliwe! Mało ludzi, to coś dla mnie! Te małe kościoły, kapliczki no i klimatyczna restauracja! Fantastyczne! Czasem w jakimś filmie widziałam te restauracje pod gołym niebem, pod drzewem stoliki, w oddali nastrojowa, cicha muzyka, pyszne lokalne jedzenie…no cóż więcej mogę powiedzieć?! Mogę Ci tylko pozazdrościć, że mogłaś tam być i czuć ten klimat. Te restauracje to jest właśnie coś, czego mi brakuje. Małe, na kilka stoliczków, ciepłe, z dobrym jedzeniem i miłą obsługą! W moim mieście niestety nie ma takich miejsc, gdzie można wpaść na kawę i ciastko. O dobrym jedzeniu nie wspomnę! I tak, jak mówisz, osoby mieszkające tam na miejscu też przychodzą do takich restauracji, siedzą, jedzą, cieszą się byciem z sobą. Wspaniałe!
A zwiedzanie poza jakimś zaplanowanym szlakiem jest świetne. Pamiętam, jak będąc w Paryżu, nasz przewodnik obwoził nas do takich dzielnic, gdzie raczej turyści nie zaglądają. I to był właśnie ten prawdziwy, urokliwy Paryż!
To dokąd planujesz następny wyjazd? 🙂
No nie wiem, nie wiem czy dzisiejszym postem o wyprawie do jaskini będziesz równie zachwycona. A o takich kolacyjkach w gronie przyjaciół też marzę.
Pięknie. Czyta się jak książkę, jesteś zdolna. Jak piszesz o jedzeniu to chce się jeść. A opis magicznej atmosfery sprawia, że czuję jakbym tam była. Podoba mi się pomysł podróży poza utartym szlakiem, nasze często też takie są, tylko my sami sobie z tych utartych szlaków śmigamy – tam gdzie turystów mało lub wogóle. Pisz, pisz. Wrzucaj zdjęcia. Może kiedyś Kanary, może kiedyś Samos… Narazie planuję zimową wyprawę.